20 Aug
20Aug

Rita Schultz


W korporacyjnej dżungli są gatunki, które nie potrzebują chlorofilu, by fotosyntetyzować własny blask. Wystarczy sala konferencyjna, PowerPoint i lustro w windzie. Oto menedżerowie–narcyzi: niedoścignione modele własnej zajebistości, którym zamiast wizytówki wystarczyłby hologram z autopromocją w pętli. Ich naturalnym środowiskiem jest każde miejsce, w którym można mówić „ja” na trzy różne sposoby w jednym zdaniu. Ich dieta? Pochwały, najlepiej własne. 

Nie chodzi o zdrową pewność siebie. Ta bywa cicha i pracowita. Chodzi o absolutyzm ego, który zwalnia z empatii, a skromność traktuje jak miękki skill dla mięczaków. Taki lider używa ludzi jak lusterek do korekty fryzury – tylko po to, by sprawdzić, czy narracja o jego wielkości wciąż się zgadza. Zespół nie jest zespołem, lecz chórem akompaniującym solówce. „Współpraca” oznacza w praktyce: „ja gram, wy klaszczecie”. 

Nie mają wyczucia? Przeciwnie – mają radar na własny interes. Wyczucia cudzych granic już nie. Gdy w projekcie coś idzie dobrze, ich nazwisko pęcznieje na slajdach jak ciasto drożdżowe. Gdy idzie źle, wina rozprasza się w powietrzu jak zapach w open space: „Niestety, zespół nie dowiózł”. Autorefleksja? Tylko oświetlona z przodu, nigdy od tyłu. Nigdy tam, gdzie widać cienie. 

Brak taktu objawia się najpierw jako drobna egzema języka. „To proste, zróbcie to mądrzej” – mówi ktoś, kto nie przeczytał briefu do końca, za to przeczytał samego siebie wiele razy. „Potrzebuję efektu wow” – to znaczy: „Nie wiem, czego chcę, ale chcę, żeby było o mnie”. Dyplomacja? Zastępują ją retoryką zwycięzcy: „Kto nie z nami, ten przeciw nam”. Ta logika działa do pierwszego kryzysu, po którym trzeba budować mosty. A oni… przecinają wstęgę na moście, którego nie ma. 

W biznesie wszystko podobno da się policzyć, ale są koszty, których nie widać w Excelu. Na przykład koszt milczenia utalentowanej osoby, która przestaje zgłaszać pomysły, bo pomysł i tak zostanie nazwany „inicjatywą lidera”. Albo koszt rotacji – tej cichej emigracji wewnętrznej, gdy ludzie pracują dla pensji, ale nie dla sensu. Narcyz nie zauważa, bo wskaźniki „widzialności” ma doskonałe: zawsze jest w kadrze. 

Wielką sztuką w ich wydaniu jest zawijanie przeciętności w sreberko prezentacji. KPI‑sy stają się dekoracją, a strategie – sezonowymi kolekcjami haseł. Raz „agility”, raz „data‑driven”, raz „AI‑first”, ważne, by przy każdym słowie był przypis: „to moja wizja”. W takich realiach naprawdę odważnym czynem jest powiedzieć „nie wiem” i zapytać „co o tym myślisz?”. To brzmi banalnie, lecz dla wyznawców kultu jednostki to herezja. Bo jeśli ktoś inny ma rację, ich lustro paruje. 

Patrząc z boku, można ulec złudzeniu, że narcyzm działa. W końcu świat nagradza głośnych częściej niż mądrych. Kamera kocha pewność siebie, a zarządy kochają proste odpowiedzi na złożone pytania. Problem pojawia się, gdy rzeczywistość nie mieści się w narracji. Narracja pęka tam, gdzie nie da się jej zaszpachlować prezentacją: w relacjach, w zaufaniu, w ciszy po spotkaniu, kiedy ludzie już wiedzą, że i tak zrobią po swojemu, ale bez przekonania. 

„A może oni po prostu muszą tacy być?” – słyszę czasem. Ale lider bez skromności jest jak GPS bez sygnału: mówi stanowczo, tylko że nie tam, gdzie trzeba. Skromność to nie jest umniejszanie. To umiejętność pozostawienia przestrzeni na cudzy głos. Dyplomacja to nie unikanie konfliktów, tylko odwaga, by je prowadzić tak, by ktoś po drugiej stronie wciąż czuł się człowiekiem. Refleksja nad własnymi dokonaniami zaś to nie spowiedź PR‑owa, ale trzeźwe spojrzenie: co było moją zasługą, a co – szczęściem, kontekstem, pracą zespołu? 

Jak więc rozpoznać niedoścignione modele własnej zajebistości? Po wewnętrznym monologu wypowiadanym na głos. Po alergii na pytania otwarte. Po tym, że „feedback” oznacza „pochwałę”, a „krytyka” – „atak personalny”. Po kalendarzu, w którym nie ma czasu na rozmowę 1:1, za to jest czas na „town hall”, gdzie pytania z sali są starannie selekcjonowane. Po tym, że słowo „odpowiedzialność” odmieniają tylko w liczbie pojedynczej, a „porażka” – w stronie biernej. 

Czy jest dla nich ratunek? O dziwo – bywa. Niekiedy wystarczy pierwszy prawdziwy kryzys, który nie mieści się w sztucznym świetle. Albo odważny zespół, który przestaje dostarczać paliwo do rakiety ego: mówi „nie”, „sprawdźmy”, „pokaż dane”, „nie rozumiem – wytłumacz”. Czasem pomaga kontakt z klientem bez suflera i bez dekoracji. Częściej – nic. Bo narcyzm to filtr, przez który świat jest zawsze za mało zachwycony. 

Na koniec: ten felieton nie jest o „nich” tam gdzieś. To lustro dla wszystkich. W biznesie potrzebujemy śmiałości, lecz jeszcze bardziej – ludzi, którzy rozumieją, że sukces to sport zespołowy, a mikrofon można oddać. Na scenie, na której każdy chce być głosem, największym luksusem staje się umiejętność słuchania. 

I może to jest właśnie prawdziwy model, którego nie da się podrobić: nie „niedościgniona zajebistość”, lecz wystarczająca przytomność. Taka, która pozwala zobaczyć dalej niż własny refleks w lustrze windy.


www.linkedin.com/in/ritaschultz